źródło rss
wydrukuj | pobierz pdf

Dojrzałe przeżywanie celibatu

Trudno człowiekowi zakochać się w idei. Można jedynie w człowieku lub Bogu.
Nie istnieje celibat czy dziewictwo/czystość konsekrowana a-seksualna.


Ewa Kusz

Katowice



DOJRZAŁE PRZEŻYWANIE CELIBATU



Celibat kapłana


Na początku, aby mieć wspólną z wami płaszczyznę, będę chciała krótko wyjaśnić treść, która kryje się pod pojęciem „celibat”. Zdaję sobie sprawę, że jest to wam znane, ale przypominam to, aby mieć pewność, że rozumiemy to samo pod tymi samymi pojęciami.

W literaturze przedmiotu pojęcia: celibat, czystość czy też dziewictwo konsekrowane (które dotyczy nie tylko kobiet, ale i mężczyzn) są pojęciami używanymi zamiennie. Często – także wobec kapłanów diecezjalnych – używa się pojęcia „dziewictwo”, wskazując na stan serca czy też gotowość człowieka do miłości – do więzi i uczuć, do głębokich relacji interpersonalnych, ale również do samotności i kontemplacji.

Celibat (dziewictwo) jest zatem szansą, aby miłować Boga sercem niepodzielnym, by czerpiąc z tej miłości – kochać i służyć ludziom, szczególnie tym, do których jesteście posłani. Z drugiej zaś strony – jest wyrzeczeniem się tej szczególnej miłości do kobiety i dzieci, która zawarta jest w miłości małżeńskiej i rodzicielskiej; wyrzeczeniem się tej specjalnej intymności i bliskości, którą daje druga osoba, a także jest to wyrzeczenie się zaspokojenia potrzeb na płaszczyźnie ciała – w tzw. sferze seksualnej.

Wyłączność miłości ludzkiej, która jest wymiarem miłości małżeńskiej – w przypadku kapłana jest przeznaczona dla Boga, a „owocem” tej miłości jest miłość do ludzi.

Dokumenty Kościoła sporo mówią na temat celibatu[1]. Chciałabym przypomnieć tutaj tylko p. 29 z PDV[2], gdyż to, co będę mówiła dalej, będzie spojrzeniem psychologa, a nie teologa.

„Pośród rad ewangelicznych – pisze Sobór – „wyróżnia się osobliwie cenny dar łaski Bożej, udzielany przez Ojca niektórym ludziom (por. Mt 19, 11; 1 Kor 7, 7), aby mianowicie w dziewictwie czy w celibacie łatwiej niepodzielnym sercem (por. 1 Kor 7, 32-34) poświęcali się samemu tylko Bogu. Ta doskonała powściągliwość, zachowana ze względu na Królestwo Boże, zawsze cieszyła się szacunkiem Kościoła jako znak i bodziec miłości i jako szczególne źródło duchowej płodności w świecie”. W dziewictwie i w celibacie czystość zachowuje swoje pierwotne znaczenie ludzkiej płciowości, przeżywanej jako autentyczny przejaw i nieoceniona służba na rzecz miłości w duchu jedności i wzajemnego oddania się osób. Takie jest pełne znaczenie dziewictwa, które rezygnując z małżeństwa – urzeczywistnia „sens oblubieńczy” ciała poprzez komunię i oddanie siebie Jezusowi Chrystusowi i Jego Kościołowi, po­przedzające i zapowiadające doskonałą oraz ostateczną komunię i oddanie w niebie”.


„Wynika z tego – jak trafnie stwierdza R. Cantalamessa – że „celibatariusze i dziewice dla Królestwa to nie ci, którzy po prostu wyrzekli się małżeństwa – to raczej ci, którzy w sposób tajemniczy (chodzi bowiem o dar!), czasem nawet bolesny, spostrzegli – może po próbach – że stworzenie, rodzina, dzieci, wszystko to im nie wystarczało, że było im w tym za ciasno i czuli potrzebę pokochania czegoś boskiego”[3].

Takie podejście do celibatu zakłada nie tyle istnienie zbioru zasad, które powinien przyjąć kapłan, aby „zachować” celibat (już samo określenie „zachować” czy „zachowywać” wskazuje na coś statycznego), ale mówi przede wszystkim o pewnym stylu życia wynikającym z wnętrza człowieka, z jego essere. Całkowite oddanie się Bogu, a przez Boga ludziom sprawia również, że i sprawowanie posługi kapłańskiej, i spotkania z ludźmi, przeżywanie samotności, cierpienia, miłości i in. dotyka całego człowieka i ma swój charakterystyczny rys. Celibat, dziewictwo nie jest więc czymś marginalnym czy też jakąś dziedziną życia „przypiętą”, czy z powodów historycznych „dołączoną” do kapłaństwa, w której zwraca się uwagę jedynie na to, czego w związku z tym kapłanowi „nie wolno”, głównie w aspekcie seksualnym (jak często to się dziś postrzega)[4]. Nie może więc być jedynie identyfikowany z celibatem rozumianym tylko jako stan bezżenny, ani z dziewictwem fizycznym rozumianym jako brak czy zakaz współżycia seksualnego. Nie może być też rozumiany wyłącznie jako wstrzemięźliwość mająca na celu kontrolowanie impulsów seksualnych, choć zakłada on oczywiście panowanie nad własną seksualnością zgodnie z kontekstem życia (ale to dotyczy każdego chrześcijanina). Celibat, dziewictwo jest przede wszystkim głęboką, intymną relacją z Bogiem. Jest postawieniem Go na pierwszym miejscu w swoim życiu i zaangażowaniem w relację z Nim całego siebie: sfery uczuciowej, rozumowej (miłuj Pana Boga swego całym swym sercem, cała swoją duszą, całym umysłem…). Jest też relacją z braćmi – kapłanami (DK 8: szczególna więź miłości apostolskiej…) oraz jest służbą w miłości wspólnocie chrześcijańskiej (PDV 42).

Celibat nie jest czymś, co kleryk otrzymuje na początku semina­rium albo neoprezbiter wraz ze święceniami kapłańskimi[5]. Celibat i dojrzewanie do celibatu jest pro­cesem. Często się mówi, parafrazując Tertuliana, że dziewiczym człowiek się staje. Można powiedzieć, że inaczej celibat jest przeżywany w seminarium, inaczej na początku kapłaństwa i w kolejnych jego latach. Cały jednak czas kapłan staje się coraz bardziej dojrzałym celibatariuszem – o ile chce się takim stać.



„Blaski i cienie” celibatu


Spróbujcie się przyjrzeć przez chwilę swoim kolegom szkolnym: większość z nich jest żonatych, ma jedno lub kilkoro dzieci, troszczą się oni o zapewnienie odpowiednich warunków życia swoim najbliższym, próbują znaleźć dobrą pracę… Ileż to zajmuje czasu, energii, wysiłku, czego wy zasadniczo jesteście pozbawieni. Wyzwania zewnętrzne narzucają im konieczność szybkiego dorastania do odpowiedzialności (jak można zaobserwować – nie wszystkim to wychodzi). Natomiast wasz rozkład zajęć, status materialny, sytuuje was raczej wśród „wolnych ptaków” aniżeli wśród osób odpowiedzialnych za innych. Zadania apostolskie i nawet „niemiły proboszcz” nie są tak wymagające. Życie bez rodziny sprawia, że łatwiej o różne „gadżety” jak samochody, komórki, komputery, sprzęt grający…, łatwiej o czas wolny na własne zainteresowania, filmy, ciekawe
i kosztowne wycieczki…, a także na niezobowiązujące kontakty towarzyskie. Czy to są blaski, czy cienie celibatu?

Żonaty mężczyzna po, czasem stresującej, pracy wraca nierzadko do tzw. „ciepła domowego” – żony, dzieci. Wie, że ktoś się o niego troszczy, jest on dla kogoś najważniejszy, a dzieci, szczególnie młodsze, widzą w nim prawie boga…. Ma on się do kogo przytulić czy też doświadczyć pełni bliskości w akcie seksualnym. Ma też do kogo „otworzyć usta”, ma kogoś, kto go wysłucha… Wy nierzadko po swoich zajęciach duszpasterskich wracacie do pustego pokoju; obok jest współbrat – starszy
czy młodszy kapłan, z którym na jednej parafii macie bliższe, na innej mniej bliskie relacje. Czy to są blaski, czy cienie celibatu?

Jednakże w tym sielankowym obrazie domu, który nakreśliłam, pojawiają się momenty, gdy małżonka denerwuje, wymaga, nie rozumie, ma inne oczekiwania… Sytuacje, gdy dzieci czekają na zainteresowanie, rozmowę, zabawę – także wtedy, gdy ojciec jest zmęczony… Nie raz kończy się to zaciśnięciem zębów, kłótnią czy wyjściem na piwo… Was aż tak bardzo nie dotyka żaden proboszcz ani kolega wikary na parafii, w waszym życiu łatwiej o przestrzeń wolności… Czy to są blaski, czy cienie…?

I tak można dalej analizować to, co można określić jako „zysk” czy „stratę” takiej a nie innej formy życia. Warto się czasem nad tym zatrzymać, aby zobaczyć na nowo, co jest elementem składowym tej formy życia, do której każdy z was został powołany i którą świadomie wybrał. Takie przyjrzenie się na nowo w konkretach i szczegółach pomaga porządkować świat.


Dlaczego na tym się skupiłam? Z dwóch powodów:

Każdy wybór jednej opcji w naszym życiu – zarówno tego, co drobne, jak i tego, co ważne czy wielkie – niesie za sobą rezygnację z drugiej możliwości. Dotyczy to także wyboru celibatu związanego z kapłaństwem, które wybraliście. Niesie on za sobą z jednej strony bogactwo, ale z drugiej – bardzo konkretne wyrzeczenie; i jest nim na pewno szczególna i intymna więź z kobietą, z dziećmi oraz posiadanie domu – rozumianego w sensie fizycz­nym i psychicznym. Nie jest to jedynie truizm, gdyż przekłada się to na bardzo konkretne drobne wybory dokonywane wiele razy w codziennym życiu.

Drugi powód. Można pokusić się też o analizę porównawczą pomiędzy mężczyzną żonatym a kapłanem skupiając się na tych elementach wynikających z małżeństwa, które sprzyjają męskiemu rozwojowi[6]. Mężczyzna – wynika to zarówno z jego natury, jak i z powszechnie stosowanego modelu wychowawczego – jest skupiony bardziej na zadaniu, na osiągnięciu celu, zdobyciu prestiżu itd. – na sprawach zewnętrznych. Można powiedzieć, że do wchodzenia w świat przeżyć, emocji, relacji, których nierzadko nie rozumie, nierzadko jest prowokowany przez swoją małżonkę, a potem również dzieci Poznawaniu tego „nieznanego świata” sprzyjają pierwsze lata znajomości, fascynacja kobietą, którą pragnie poślubić czy może już poślubił. Jednocześnie pierwsze lata małżeństwa to jest też czas, gdy – można tak powiedzieć – mężczyzna namacalnie doświadcza, że „księżniczka”, którą poślubił, jest realną osobą, wcale nie tak słodką i miłą, jak mu się wydawało. On sam też przestaje być dla niej „królewiczem z bajki”. Etap „urealniania” postrzegania drugiej osoby okazuje się wcale nie taki łatwy i prosty. Jeśli jeszcze do tego dochodzą dzieci, które ewidentnie burzą spokój i dotychczasowy schemat życia – niesie to za sobą kryzys i czasem pragnienie ucieczki do kolegów, własnych zadań, itp. Okazuje się wtedy, że miłość małżeńska i ojcowska jest trudnym i wymagającym procesem i nie rodzi się tak zupełnie naturalnie. Dojrzałe i – jeśli tak można powiedzieć – zwycięskie przejście mężczyzny przez meandry życia małżeńskiego i rodzicielskiego rodzą w nim większą odpowiedzialność za drugiego człowieka, większą łagodność, komunikatywność, większą zdolność do okazywania i przyjmowania uczuć, większą delikatność, ciepło, itp. Widzimy to szczególnie u dziadków w stosunku do swoich wnuków.

Wy jesteście zasadniczo pozbawieni tego dyskomfortu niosącego za sobą dopasowywanie się do zupełnie innych osób, które „mają prawo” do człowieka – żony i dzieci. Powoduje to większą dyspozycyjność wobec zadań, które są przed wami, jednakże zarazem niesie ze sobą kilka niebezpieczeństw:


Można więc pytać:

Myślę, że tych częściowo prowokacyjnych pytań można postawić więcej. Można jednakże dać na nie odpowiedź twierdzącą – jest to możliwe, ale, tak jak w małżeństwie, wymaga to wysiłku i pracy nad sobą. Dziewictwo, celibat jest rezygnacją z pewnych więzi, sposobu wyrazu miłości, ale nie jest rezygnacją z samej miłości. Tym więc, co winno być rozwijane i pogłębiane – jest sama miłość.

Refleksję na temat celibatu należy rozpocząć od kwestii poznania siebie, gdyż bez głębokiej znajomości siebie, bez kontaktu z samym sobą człowiek, tak naprawdę, nie jest zdolny do spotkania z drugim ty (nawet Ty) – bo kto wtedy się spotyka?


Poznanie siebie

Mam świadomość, że mówię tutaj do 30-latków; przynależność do tego przedziału wiekowego sprawia, że bardzo konkretnie dotyczą was zachodzące w tym wieku procesy rozwojowe.

Wiek, w którym jesteście,
to czas, w którym można stwierdzić spadek pierwotnego zapału, fascynacji wyborem drogi, miłości do Boga, posługi. Pojawiają się już pierwsze wątpliwości, kryzysy, doświadczacie własnych granic i pragnień. U jednych to następuje szybciej, u innych wolniej. Porównując do małżeństwa – wygasa czas zakochania, a realizm życia staje się doświadczeniem niejednokrotnie brutalnym – „nie tego się spodziewałem”; „wydawało mi się, że będzie inaczej”. Rodzą się pytania: „Dlaczego tak się dzieje?” „Gdzie leży przyczyna?”; „Kto jest winny?” i inne. Od tego – najpierw , a potem człowiek odpowie sobie na te pytania – zależy, w jakim kierunku będzie dalej zdążało jego życie, w waszym przypadku – wasze kapłaństwo.

W historii każdej miłości są zazwyczaj dwa główne okresy: najpierw jest okres początkowy, etap fascynacji, zachwytu. Po nim następuje okres realizmu, zmagania się ze sobą, w którym człowiek uczy się przyjmować drugą osobę taką, jaką jest, i taką ją kochać, trzeba też umieć dla niej cierpieć… Analogiczne etapy można dostrzec w życiu konsekrowanym czy celibacie – jestczas początkowy, gdy poruszeni łaską, pociągnięci ideałem mówimy z radością i entuzjazmem za Izajaszem: „Oto ja, Panie, poślij mnie”. Niezależnie dokąd, w jakie warunki… A potem następuje czas samotności serca, zmęczenia, kryzysu, kiedy dla dochowania owego „tak” trzeba umrzeć…[7]. Mniej więcej w okolicy 30-tki zaczyna się pojawiać pierwsze znużenie, poczucie ciężaru związanego z wyborem. Niektórzy tę fazę rozwojową definiują jako czas uporządkowania.

Napięcie, które dotyka trzydziestolatka, jest nie tylko natury moralnej, ale także psychologicznej. Walka przebiega nie tylko pomiędzy cnotą a grzechem, ale pomiędzy tym, aby pozostać młodzieńcem albo stawać się dorosłym.

Przekraczając 30-tkę, kapłan zaczyna zadawać sobie pytanie: „Ja się o tylu troszczę, a kto będzie się troszczył o mnie?” Jest to pierwszy okres w życiu, kiedy tak naprawdę człowiek zaczyna doświadczać braków, prób
i tęsknoty za tym, co pozostawił… Już jest kilka lat kapłanem i dotknął/doświadczył siebie i swoich ograniczeń. Jest to moment pozostawienia pierwszej parafii, ludzi, którym „dawał siebie”, z którymi się związał. Doświadcza też realnego poczucia straty. Może się więc pojawić pytanie – czy na kolejnej parafii też warto się tak angażować? Czy, i ile razy będzie trzeba tracić „ludzi”? Celibat konsekrowany jest misterium samotności, ciszy i odrzucenia.

Jest to pierwszy etap znudzenia się codziennym brewiarzem, modlitwą, Mszą… – i jeśli relacja z Bogiem nie zostaje pogłębiona, nie jest żywa, staje się nawykiem a nie motorem budzącym do życia…

Jest to czas:

Co zwycięży?

Zaczyna się próba zaspokajania potrzeb – intensywnych relacji, słowa lub gestu, które mówią o przyjęciu i akceptacji, pojawia się lęk i niepokój przed pozostaniem w pewnym chłodzie emocjonalnym.

Celibatariusz w wieku 30 lat często znajduje się w sytuacji wewnętrznego napięcia i wewnątrz tego napięcia żyje. Dla wielu kapłanów w tym okresie seksualność osiąga swój szczyt, gdyż nie jest spełniona ani w sferze uczuciowej, ani w sferze genitalnej i fizycznej. Głód miłości wyrażanej na wszystkich tych płaszczyznach staje się dość duży i absorbuje, wymaga zaspokojenia czy to uczuciowego czy fizyczno-genitalnego wprost lub przez namiastki typu porno we wszelkich wymiarach (Internet, gazety…) lub w inny sposób w formie kompensacji lub wyparcia (sic! – nadmierny pracoholizm i „oddawanie” całego swego czasu pracy apostolskiej, co bardzo „ładnie” wygląda, może być również mechanizmem ucieczki
i wyparcia! A w związku z tym, że takie zachowanie jest społecznie nagradzane jest to tym bardziej jest niebezpieczne, gdyż nie prowokuje do zmiany i refleksji nad sobą).

Ważne jest więc w tym przypadku zatrzymanie się, przyjrzenie się sobie, swoim pragnieniom, szczerze nazywając je „po imieniu” bez idealizacji siebie i upobożnienia własnych zachowań. To, jakie każdy postawi sobie pytania, wynika z kontekstu jego życia. Podam tu tylko kilka podstawowych:

W poznaniu siebie należy zwrócić uwagę jeszcze na to, jakie doświadczenie miłości wynosicie z domu. Każdy człowiek oczekuje miłości
i pragnie ją drugiemu ofiarować, jest to całkowicie zdrowy objaw i świadczy o dojrzałości człowieka, który ostatecznie jest powołany z miłości i do miłości. Ważne jest jednak, jak tę miłość przeżywa i realizuje. Doświadczenia wyniesione z domu – opieki, troski rodziców, ich dialogu z dziećmi albo też napięć, kłótni, nierzadko problemów alkoholowych czy nawet przemocy, choćby tylko słownej, mniej lub bardziej świadomie oddziałują na wszelkie płaszczyzny życia – stosunku do samego siebie, do Boga, do innych… Jeśli mając za sobą trudne doświadczenia, nie „przepracowaliście ich” – zachęcam aby się za to zabrać czy z kierownikiem duchowym, czy ze współbratem lub też – jeśli są poważniejsze – z terapeutą.

Poznanie siebie daje podstawę do akceptacji siebie – akceptacji nie tylko tego, co jawi się jako dobre i doskonałe, ale także tego, co słabe, kruche… Nierzadko mężczyźni nie chcą akceptować w sobie swojej własnej wrażliwości, delikatności, która jest darem, bo im kojarzy się ze słabością…, i nie pomaga im – bez zaangażowanie emocjonalnego, co podobno jest
cechą męską – mierzyć się z wymaganiami świata. To, jak człowiek przyjmuje siebie – w tym, co mocne i w tym, co słabe – rzutuje na jego sposób przyjmowania drugiego człowieka. Im bardziej jest krytyczny w stosunku do siebie (nawet nieświadomie), tym bardziej – niestety – staje się krytyczny w stosunku do innych…


Poznanie własnej seksualności

Nie istnieje celibat czy dziewictwo/czystość konsekrowana a-seksualna. Człowiek nie ma „sfery seksualnej”, ale jest po prostu istotą seksualną, co znaczy najpierw, że jest mężczyzną lub kobietą. Inna opcja nie istnieje. Próba odseksualnienia własnego życia jest możliwa jedynie albo przed narodzeniem, albo po śmierci.

Fakt, że każdy z was jest mężczyzną, niesie najpierw za sobą konieczność utożsamienia się z własną płcią. Co to znaczy tożsamość z własną płcią?

Jest to przede wszystkim świadomość tego, że jest się mężczyzną
i posiada się cechy męskie – tak w zaletach, jak i w wadach. Znaczy to, że każdy z was posiada męski sposób reagowania i postępowania, a w sensie relacyjnym – naturalne skierowanie ku kobiecie, poszukiwanie jej, chęć imponowania jej (w różny sposób) i zdobywania. W relacjach z innymi mężczyznami męskość oznacza imponowanie sobie nawzajem, rywalizację, nawet jeśli jest ona związana ze współdziałaniem, nierzadko chęć pokazania, że jest się lepszym.

Obraz mężczyzny – syna, brata, ojca – wynosimy zarówno z rodziny, jak i z kultury, w której jesteśmy wychowywani. Różne są doświadczenia rodzinne, które macie za sobą. Gdyby zaś się pokusić o określenie współczesnego wzorca męskości, to najogólniej można podsumować, że jest on dziś na etapie transformacji, co znaczy, że niestety niełatwo dziś określić, co to znaczy być typowym mężczyzną czy ojcem… (choć próby takie są podejmowane). To zagubienie wzorca męskiego we współczesnej kulturze też na was oddziałuje, ale pozwala bardziej na to, aby odkrywać kim się jest naprawdę, a nie próbować przystawać do jakiegoś wzorca.

Jak już powiedziałam – ważne jest doświadczenie, jakie wynosi się
z domu. Warto więc postawić sobie pytanie: jakim był mój ojciec? Czy chciałem/chcę być takim mężczyzną jak on? (to jest najprostszy model identyfikacji; jeśli chłopak negatywnie ocenia własnego ojca albo nie ma go – szuka wzorca gdzie indziej albo „kształtuje” swą męskość przez zaprzeczenie. Tu są też korzenie homoseksualizmu). Warto też postawić sobie pytania: jakie relacje miałem z matką, jakie z rodzeństwem? Jaki byłem jako syn i jako brat? (dość częsta sytuacja wśród kapłanów – nadmierna troska matki o syna i większy kontakt z matką niż z ojcem). Trudno w wykładzie wymieniać wszystkie warianty możliwych relacji w rodzinie i ich skutków w dorosłym życiu kapłańskim. Mówię to jednak po to, abyście byli świadomi, że tak się dzieje i aby uwrażliwić was na szukanie korzeni własnych zachowań. Dotyczy to także ukształtowania w sobie orientacji homoseksualnej czy też skłonności do dzieci, która ostatecznie przybiera postać pedofilii. Jeśli któryś z was odkrywa w sobie ww. skłonności, zachęcam do terapii, gdyż tutaj sama praca nad sobą czy też pomoc kierownika duchowego nie wystarczy. O tych problemach nie będę tutaj mówiła, gdyż należałoby temu poświęcić odrębne spotkanie.

Mówienie o seksualności człowieka czy innymi słowy – o jego erotyzmie, nie jest proste. Z jednej strony można zauważyć tendencję do życia w głębokiej iluzji, że współczesna kultura, po latach purytanizmu, wyzwoliła człowieka w jego stosunku do seksu. W związku z tym wydaje się, że jak ktoś tylko „ma potrzebę seksualną” (tak naprawdę znaczy to, że chce sprawić sobie przyjemność skojarzoną z aktem seksualnym – kopulacyjnym, jest to więc czynność czysto fizyczna), ma prawo ją zaspokoić.


Z drugiej natomiast strony mamy tendencję, że wszystko, co łączy się z seksualnością, jest nieczyste, złe i dozwolone jedynie w akcie prokreacyjnym małżonków. Z tej perspektywy jedynym modelem zachowania jest daleko idąca powściągliwość, opanowywanie swoich pragnień, reakcji, itp. Ani jedna, ani druga droga nie jest właściwa – gdyż obie są skrajnościami. Jedność mężczyzny i kobiety – w sumie upragniona przez obydwie strony na zasadzie szukania dopełnienia – nie polega jedynie na jedności na płaszczyźnie genitalnej w tzw. „akcie seksualnym”, który byłby tylko złączeniem ciał. Ona jest wyłącznie skutkiem jedności ontologicznej, która objawia się na różnych płaszczyznach: duchowej, uczuciowo-emocjonalnej
i fizycznej (mam tu na myśli np. gesty, które nie mają konotacji – w potocznym rozumieniu – „erotycznej”). Niewątpliwie erotyzm znajduje w sferze genitalnej najpełniejszą realizację niosącą za sobą przyjemność ciała, ale bez pozostałych płaszczyzn jest doświadczeniem płytkim, ostatecznie niezaspokajającym prawdziwego „głodu” człowieka[8]. Można to zaobserwować na przykładach małżeństw, które gdy trawi je długotrwały konflikt, ostatecznie rezygnują również ze współżycia seksualnego albo jest ono wymuszane przez nierzadko pijanego męża. Człowiek, świadomie czy też nie, dąży w swoim życiu do bliskości z drugim na płaszczyźnie duchowej
i uczuciowej, której wyrazem jest bliskość fizyczna (począwszy od drobnych gestów, a skończywszy na połączeniu ciał w akcie seksualnym). Ciekawie na ten temat pisze T. Merton[9], który po 30 latach przebywania w klasztorze trapistów i zajmowania się duchowością, zakochuje się w młodej pielęgniarce. Polecam wam tę lekturę, choć na temat zakochania jest tam ostatecznie niewiele stron; pokazuje ona jednak zmagania dojrzałego zakonnika, mnicha,
o swoje powołanie i o kształt swojej relacji z Bogiem.

Powtórzę jeszcze raz – człowiek, jako istota seksualna, wyraża się poprzez:

Seksualność ma zatem następujące funkcje:

– jest płodna – posiada ona i daje człowiekowi energię do nawiązywania relacji – aż do miłości – pełnego przyjęcia drugiego człowieka
i oddania mu siebie. W tej pełnej otwartości osoba dotyka w sobie pewnej ambiwalencji, która rozgrywa się pomiędzy pragnieniem brania a dawania, pomiędzy spotkaniem z drugim, a zagarnięciem go dla siebie. Zdrowa seksualność paradoksalnie pozwala na uporządkowanie tych napięć bez eliminowania któregoś z nich. Taki banalny przykład – sami wiecie, co jest w stanie zrobić ktoś, kto się zakochał dla ukochanej – prawda, że dużo? Ale to „zakochanie” wyzwala w nim duży zasób energii, którą jest w stanie wykorzystać także dla innych… Nieraz i od osób konsekrowanych czy kapłanów słyszałam, że miłość do niej/niego pomaga być bardziej wielkodusznym w duszpasterstwie. Jeśli głęboka relacja z drugą osobą nie jest przeżywana jako zagrożenie dla kapłaństwa lub też jedynie jako relacja wyłączna, wówczas może być szansą na doświadczenie własnych możliwości – wg zasady: jeśli tyle człowiek jest w stanie z siebie ofiarować tej jednej wybranej, to znaczy, że posiada ten sam potencjał „daru” z siebie także w stosunku do innych ludzi.

– jest szkołą inności (drugiego). Seksualność jest energią relacyjną, która każdemu „ja” umożliwia przyjęcie drugiego „ty” w całej jego inności-różnorodności. Różnica pomiędzy kobietą a mężczyzną jest największą szkołą różnorodności, jest największą szkoła uczenia się i respekto­wania drugiego „ty”, w jego niepowtarzalności i pięknie. Seksualność jest tą siłą „przyciągania”, która pomaga podjąć ryzyko „wyjścia z siebie”. Brak tego wyjścia z siebie niesie za sobą niebezpieczeń­stwo odrzucania tego, co nie jest do mnie podobne i co nie jest w moim guście (tu też dramat homoseksualizmu).

– jest też szkołą uczenia się siebie, własnej tożsamości. Człowiek poznaje siebie w konfrontacji z drugim „ty” (ludzkim i boskim). Otwierając siebie na drugiego, poznaje też coraz to nowe przestrzenie w sobie – zarówno to, co piękne, jak i to, co w nim kruche i słabe. Odkrywa swoje oczekiwania, pragnienia, w tym i pragnienie miłości – otrzymywanej i darowanej.

Z tego, co wyżej zostało powiedziane o seksualności człowieka, wynika, że nie jest ona jedynie natury biologicznej czy fizycznej. Osoba zatem nie może być nigdy redukowana do płaszczyzn fizjologicznej lub psychoseksual­nej, gdyż je przekracza. Ostatecznie można powiedzieć, że jest ona dobra, gdyż jest najpełniejszym miejscem, w którym objawia się nasze życie rela­cyjne, w którym doświadczamy naszych ograniczeń i naszych uwarunkowań. Odnieśmy się do spotkania kobiety i mężczyzny – w ich głębokim spotkaniu, nie tylko w akcie seksualnym, stają przed sobą „nadzy” – tak fizycznie, jak
i psychicznie oraz duchowo. Stają przed sobą w swo­ich darach i w swojej bezradności, wydając się jedno drugiemu. W ten sposób seksualność człowieka w jakiejś mierze dotyka pokory, uczy zaufania i „oddania władzy”.
To widać przede wszystkim u starszych małżeństw, które dobrze przeżyły swoje życie małżeńskie.

Jak więc dojrzewać do takiego przeżywania własnej seksualności,
a w konsekwencji własnego celibatu? Co zrobić, aby nie dominowało
w was napięcie natury fizyczno-genitalnej (mówię w tym momencie „was”, gdyż sposób przeżywania własnej seksualności przez kobiety i mężczyzn jest inny, gdzie indziej są postawione akcenty w zależności od płci) w spotkaniu z kobietami albo w pragnieniach, marzeniach, czasem i snach? Jak dojrzale przeżywać kontakt z otaczającymi was kobietami? Co zrobić
z pragnieniem bliskości, pragnieniem bycia zaakceptowanym, przyjętym? Jak zintegrować własną seksualność z drogą celibatu, którą wybraliście?

Kolejny raz, zabierając głos w tym temacie, muszę stwierdzić, że trudno w wykładzie dotykać tego tematu, gdyż jest on przeżywany bardzo indywidualnie, a ogólne zasady są wam – tak mi się wydaje – znane. Balansuję więc tutaj pomiędzy poziomem ogólności, co niesie za sobą obiektywność przedstawiania tematu, a próbą ukonkretnienia, która odnosi się
w wielu momentach do doświadczeń płynących z życia, co na odmianę daje zabarwienie subiektywne.

Spróbuję jednak ukonkretnić to, co napisałam powyżej.

Celibatariusz nierzadko czuje się podzielony – pragnie zachować swoją czystość, serce oddane jedynie Bogu, poświęca czas na modlitwę
i wychodzi mu to raz lepiej, raz gorzej. Wszystkie poruszenia serca i ciała próbuje oddawać Bogu – i nierzadko nic z tego nie wychodzi, bo poruszenia jak były, tak są, czasami nawet intensywniejsze. Ma poczucie, że modlitwa to jedna sfera jego życia, posługa apostolska – to druga, relacje na parafii – trzecia, a tu jeszcze dochodzi do tego świat kobiet, który pociąga
i inne niezaspokojone, a nawet czasem nienazwane pragnienia. Każda
z tych płaszczyzn jest absorbująca, nierzadko rodząca napięcia domagające się rozładowania. Nie ma innej drogi, jak świadomie zmierzyć się z tym wszystkim, co rodzi się w głębi serca, z głęboką uczciwością wobec samego siebie i wobec kierownika duchowego (to nie jest funkcja przypisana jedynie do czasowych rozmów w seminarium!). Nie jest dobre pozostawienie tego, myśląc – może się samo rozwiąże, bo to nierzadko niesie za sobą mniej lub bardziej świadome uleganie wewnętrznym pragnieniom wyrażanym nieraz w formie kompensacji: jedzenie, porno, masturbacja, „czarowanie” młodych panienek, i in. Również nie jest rozwiązaniem ucieczka od tematu czy to przez zintensyfikowanie modlitwy albo zadań duszpasterskich (są to działania kompulsywne – nie wynikają one z dojrzałego wyboru) czy też zaniechanie tematu i przekonywanie samego siebie, że „mnie to wcale nie dotyczy…”

Co to znaczy – zmierzenie się z tym, co w was się rodzi? Już o tym mówiłam – to znaczy przede wszystkim poznawać siebie, poznawać uczucia, które się pojawiają i nazywać je. Warto sobie codziennie przy rachunku sumienia (zresztą uczą tego jezuici na rekolekcjach ignacjańskich) prześledzić dany dzień też i pod tym kątem
– tzn. uczuć, emocji, które towarzyszyły wam w różnych wydarzeniach dnia, a szczególnie w tym wszystkim, co dotyczy relacji budzących napięcia. Ważne jest to dlatego, że tylko tym, co znamy, jesteśmy w stanie kierować. Chcę powtórzyć kolejny raz
– nie jest wyjściem „opanowywanie”, ograniczanie czy wręcz tłumienie emocji
i uczuć – wcześniej czy później one i tak się ujawnią, tylko wtedy w sposób całkowicie zaskakujący i niekontrolowany.

Potrzeba drugiego człowieka jest naturalna. To jest zasada, którą musi przyjąć każdy z nas, tak kobieta, jak i mężczyzna – będący w związku małżeńskim, życiu konsekrowanym czy tzw. singiel – i wobec niej stanąć pokornie. Niebezpieczeństwem jest poczucie, że takie pragnienie mnie nie dotyczy czy też „nie mogę sobie na nie pozwolić” albo inna postawa (częściej spotykana wśród kapłanów) – „na tyle potrzebuję ludzi, na ile oni mnie potrzebują”. Pragnienie spotkania z drugim człowiekiem niesie za sobą pragnienie budowania (czy budowanie) głębokich więzi koleżeńskich, przyjacielskich, bliskich ze swoją rodziną naturalną, z braćmi kapłanami czy świeckimi. To jest sztuka i budowanie relacji trwa latami… Potrzeba bliskości drugiego człowieka wskazuje na inne naturalne potrzeby człowieka – potrzebę bycia zrozumianym, przyjętym, akceptowanym takim, jakim się jest, potrzebę bezpieczeństwa, oparcia…, a wreszcie potrzebę intymności czy oddania siebie.Warto te potrzeby w sobie ponazywać i zobaczyć, gdzie szukacie ich zaspokojenia, bo że szukacie, to jest oczywiste. Lepiej, aby to było świadome niż nie. Świadomość własnych potrzeb pozwoli na ukierunkowanie „zaspokojenia ich”. Niektóre z nich, jak potrzeba intymności i oddania siebie drugiej osobie – pozostaną w dużej mierze niezaspokojone na płaszczyźnie relacji międzyludzkich. Czy zostaną pustką niezapełnioną, czy będą tęsknotą przyzywającą Boga – zależy od każdego z was… Pozostałe potrzeby są możliwe do zaspokojenia w różnym stopniu w gronie najbliższych i warto takie grono mieć, bo trudno kochać Boga i kochać „pastersko” ludzi bez posiadania jakichkolwiek więzi z kimkolwiek – w dynamice ludzkiej jest to niemożliwe. Mówi o tym dość dosadnie Ch. Peguy: „Ponieważ nie należą do człowieka, myślą, że należą do Boga. Ponieważ nie kochają nikogo, myślą, że kochają Boga”. Człowiek, który dokonał wyboru celibatu i chce wiernie naśladować Chrystusa, musi wystrzegać się abstrakcyjnej miłości do ludzi, jaką nazbyt często zadowalają się ideologie. Serce niepodzielone jest rzeczą dobrą pod warunkiem, że kogoś kocha[12].

Podkreślę więc jeszcze raz – w dojrzałym przeżywaniu celibatu pomagają głębokie relacje przyjacielskie, najpierw w gronie kapłańskim, gdyż to jest wasza pierwsza „wspólnota”, ale również z rodziną naturalną, a także z osobami konsekrowanymi: mężczyznami i kobietami czy świeckimi – to jednak wymaga większej rozwagi i troski.

Równolegle z budowaniem więzi przyjaźni z ludźmi nie można zaniechać budowania głębokiej relacji z Bogiem, która to dla celibatariusza ma szczególne znaczenie. Nie chodzi tu jedynie o odmówienie brewiarza czy sprawowanie Eucharystii, ewentualnie innych sakramentów lub sakramentaliów. Są to formy modlitwy, które są środkiem do spotkania się z Bogiem żywym. Przykazanie miłowania Boga całym sercem, całym umysłem, całą duszą nie jest jedynie zwrotem poetyckim, ale głęboką prawdą – że relacja osobista z Bogiem jest najgłębszą, najintymniejszą i „pochłaniającą” całego człowieka. Doświadczenia mistyków i kontemplatyków nie są niedostępne normalnemu człowiekowi.

Świadomość własnych potrzeb, relacja z Bogiem i relacja z przyjaciółmi, bliskimi pozwala nam na bardziej dojrzałe przeżywanie celibatu
i relacji duszpasterskich – wtedy łatwiej być ojcem, bratem czy synem, gdyż nie idzie się do ludzi „głodnym” ich miłości oczekując „nakarmienia” przez nich (uznanie, akceptacja…), przy jednoczesnym poczuciu sprawowania posługi apostolskiej i wydawania siebie dla nich … (nie znaczy, że te pragnienia nie będą występowały, ale nie będą w waszej posłudze dominujące).

Zatrzymałam się dłużej przy sferze uczuciowej czy duchowej, zupełnie nie dotykając potrzeb ciała, które nieraz są „głośniejsze” i dominujące. Zrobiłam to świadomie, gdyż sposób rozwiązania tych napięć zaczyna się właśnie na płaszczyźnie duchowej i uczuciowej. Potrzeba dotyku, przytulenia, gestów intymnych czy w końcu aktu seksualnego, pobudzenie narządów płciowych jest tym silniejsze, im mniej zaspokojone są potrzeby na płaszczyźnie duchowej i płaszczyźnie uczuciowej. Są tym silniejsze, im większe jest napięcie rodzące się w człowieku w wyniku frustracji, niezaspokojonych potrzeb, itp. Tak, jak już powiedziałam wcześniej, zjednoczenie na płaszczyźnie ciała jest jedynie skutkiem zjednoczenia na pozostałych płaszczyznach, choć jest też doświadczeniem dającym najszybciej przyjemność. Człowiek w stosunku do pragnień wynikających z zaspokojenia potrzeb cielesno-genitalnych nierzadko też funkcjonuje pomiędzy dwoma skrajnościami, które można nazwać „bulimią” czy „anoreksją” erotyczną – albo jest to nieopanowane reagowanie na każde pobudzenie narządów płciowych z koniecznością rozładowania napięcia czy też pobudzanie samego siebie przez obraz, spotkanie z człowiekiem, itd., albo – „neurotyczne głodzenie”, które objawia się przez dystans, lęk przed bliskim spotkaniem, brak gestów, ciepła emocjonalnego…


Jak więc radzić sobie z pobudzeniem w płaszczyźnie organów płciowych i ogólnie ciała? Poza tym, co wymienione zostało wcześniej,
a co dotyczy budowania głębokich więzi z Bogiem i ludźmi, przede wszystkim należy ponazywać je i zgodzić się na to, że one stanowią element życia każdego człowieka; można powiedzieć – oswoić je, uczynić swoimi. Nie dokładać sobie niepotrzebnie obrazów czy innych bodźców, które będą pobudzały czy podniecały – to jest zdolność do wyboru i do umiaru. Mąż głęboko kochający swoją małżonkę i pragnący zachować jej wierność też nie będzie korzystał z tzw. „świerszczyków”, gdyż będzie miał poczucie zdrady…

Istotna jest też świadoma zgoda na to, że nie doświadczycie spotkania z drugim w jego „nagości” fizycznej, nie zjednoczycie się na płaszczyźnie ciała, a w późniejszych latach – nie będziecie ojcem… I to jest zgoda, która wypływa z wyboru fundamentalnego, którą – jak powiedziałam wcześniej – należy pogłębiać, ale też jest ona wypowiadana i doświadczana „hic et nunc”. Jest to zgoda na samotność – a to jest wybór bolesny, bo jest wyborem „braku” czy niezaspokojenia, ale jeśli jest wyborem dokonywanym świadomie ze względu na wierność Bogu osobowemu, jest wyborem miłości; miłości, która wymaga, a nie jest jedynie przyjemnością.

Chcę jeszcze zaznaczyć, że podstawowym organem seksualnym człowieka nie są genitalia, ale rozum (Chautard). Jeśli natomiast chodzi
o sferę fizyczną – o całą tzw. „mowę ciała”, w tym i gesty – wymaga to rozwagi. Nie można powiedzieć, tak jak w przypadku aktu seksualnego, że kapłan czy osoba konsekrowana nie może wyrażać siebie, swojej bliskości, przyjaźni, akceptacji, itp. przez gesty czy swoistego rodzaju czułość (to już dotyka sfery emocjonalno-uczuciowej). Na tej płaszczyźnie należy jednak uczyć się języka, który jest uboższy niż język małżonków czy narzeczonych. Jest tu jednak potrzebna zarówno znajomości własnych granic, jak
i znajomości granic osoby, wobec której chcemy okazać bliskość czy też inne pozytywne uczucia gestami czy słowem. Dla jednych prosty pocałunek, czy gest przytulenia na przywitanie i pożegnanie jest normalnym gestem, dla innych mówi o głębszej więzi, natomiast jeszcze dla innych jest już gestem pobudzającym i zapraszającym do czegoś więcej lub jest wkroczeniem w jego sferę intymną, której sobie nie życzy. Tak można przeanalizować każdy gest. I jeśli nawet dla was nie stanowi jakiś gest problemu – warto zastanowić się, czy nie stanowi on problemu dla drugiej strony[13]. Jeszcze raz powtórzę – konsekracja, oddanie swego życia Bogu nie wyklucza języka ciała, jednakże dobrowolny wybór celibatu w życiu wypełnionym kontaktami obojga płci oznacza wybór milczenia, które zmusza do tworzenia innych języków, innych gestów, przyjaźni, przywiązania, jedności. Będą one mniej intymne, mniej wyłączne, ale niekoniecznie mniej serdeczne…[14] Lepiej przyjąć zasadę większej dyscypliny niż nadmiernej poufałości (choć mam wrażenie, że młodsze ode mnie pokolenie księży przyjmuje zasadę odwrotną), gdy nie jesteśmy pewni ani siebie, ani drugiej osoby. Proszę pamiętać o odpowiedzialności za człowieka, którego spotykacie na swojej drodze. Nie może on stać się narzędziem zaspokajania naszych własnych potrzeb – ani uczuciowych, ani fizycznych.


Celibat – wezwaniem do budowania relacji

Skupię się tylko krótko na relacjach księży ze współbraćmi oraz – trochę dłużej – z kobietami – i tu będę chciała przekazać wam trochę spostrzeżeń „z drugiej strony”, gdyż nie jest możliwe, aby przeanalizować wszelkie możliwe warianty relacji, które dotyczą kapłanów.

Kapłan pośród braci

Dekret o posłudze i życiu kapłanów w punkcie 8 mówi, że każdy z was jest związany ze swymi współbraćmi „szczególnymi więzami miłości apostolskiej, posługi i braterstwa”. I nie traktujcie tego proszę tylko jako pobożne życzenie. Powtórzę jeszcze raz, co już wcześniej mówiłam – bez dobrych relacji ze współbraćmi trudno o dobre relacje z tymi, którym posługujecie i trudno o wierność celibatowi.

Chciałabym jednak zwrócić uwagę na kilka spraw – potraktujcie to jako życzliwy głos „z boku”. Czasem, patrząc na wasz sposób bycia ze sobą, mam wrażenie, że nie sprzyja on dzieleniu się przeżywanymi trudami czy kryzysami. Zdarza się raczej, że kpicie z nadgorliwości swego kolegi, wyśmiewacie jego większą wrażliwość, zaangażowanie… Trochę to wynika z natury mężczyzny, o której mówiłam – chęci rywalizacji i pragnienia władzy, dominacji, a nie współdziałania. Łatwiej wam dzielić się – nawet swoją religijnością – ze świeckimi, którym posługujecie, aniżeli z braćmi-kapłanami. Nierzadko wspólne spotkania to krytyka proboszcza, biskupa, kurii czy ludzi w parafii. Nierzadko jest to popisywanie się „zdobyczami” w postaci kolejnej zachwyconej niewiasty, nowego auta, sprzętu grającego, komputera itp. Nierzadko też naturalną pomocą w tych spotkaniach jest alkohol. Może przerysowałam, sami wiecie lepiej. Ja natomiast spotykam kapłanów niemających przyjaciół – bo to oni trafiają do psychologa. Spotykam kapłanów tęskniących za zrozumieniem – niekoniecznie ze strony kobiety – za kimś, kto wysłucha, zaakceptuje, da poczucie bezpieczeństwa, przynależności… I są w stanie za to płacić, choć woleliby usiąść z kolegą, który ma podobne doświadczenia. Zdarza się też, że po skończonej terapii przyjeżdżają od czasu do czasu, bo nauczyli się mówić o sobie, a w gronie kapłańskim tego się nie praktykuje. Jestem świadoma, że moje doświadczenie jest doświadczeniem terapeuty – to znaczy: spotykam tych, którzy już sobie sami nie radzą ze swoimi problemami. Ale chcę wam postawić pytanie: gdzie oni mogą znaleźć braci, jak nie wśród kapłanów? A wy sami – czyż nie potrzebujecie czasem bardziej podzielenia się, wzajemnego zrozumienia, podbudowania, aniżeli omówienia kolejny raz przywar proboszcza, bezduszności kurii czy…?

Spotkania z kapłanami, możliwość dzielenia się, poczucie wspólnoty braterskiej są, po głębokiej więzi z Chrystusem, najważniejszym doświadczeniem, które pomaga w zdrowym przeżywaniu celibatu.


Znaczenie kobiety w życiu kapłana

Tytuł tego punktu zaczerpnęłam z listu Papieża Jana Pawła II do kapłanów z 1995 r. Zachęcam do jego lektury. Papież wskazuje na rolę matki w życiu kapłana, a następnie – starszych kobiet, mówiąc o postawie synowskiej względem nich. Mówi też dalej, że „dla dojrzałego i radosnego przeżywania celibatu wydaje się szczególnie ważne, ażeby kapłan wykształcił w sobie jak najgłębszy obraz kobiety jako siostry” (pkt. 4), aby mieć wobec kobiet młodszych postawę brata. Dodałabym jeszcze postawę ojcowską, która coraz bardziej w dzisiejszym świecie jest poszukiwana i to nie tylko u dużo starszych kapłanów. Jak więc być bratem, synem czy ojcem? Jak nie szukać naturalnego dopełnienia w spotkaniach z kobietami?

Wydaje się, że łatwiej było w dawnych czasach, kiedy kobieta osiągnąwszy „słuszny” wiek do zamążpójścia (a najczęściej było to już przed 20 rokiem życia) przebywała od tej pory w domu męża bądź w klasztorze. W tych miejscach, w zależności od rodzaju powołania, koncentrowało się jej życie. Świat mężczyzn i kobiet przez wieki zasadniczo był światem rozdzielonym (co nie znaczyło, że gdy chcieli się spotkać, to nie potrafili znaleźć rozwiązania…) Ze względu na to „rozdzielenie” świata męskiego
i żeńskiego, przez lata a może i wieki w formacji do kapłaństwa i życia konsekrowanego zalecano bardziej dystans czy też zakaz lub ograniczanie kontaktów „pozaduszpasterskich” z płcią przeciwną.

Aktualnie, od ok. sześćdziesięciu lat, żyjemy w świecie koedukacyjnym, w którym mężczyźni i kobiety spotykają się na każdym kroku. Dotyczy to również kapłanów, którzy nie tylko posługują rodzajowi żeńskiemu, ale również z niewiastami współpracują, spotykają się na gruncie towarzyskim i w wielu innych sytuacjach. Czy obecnie (na początku XXI wieku) można powiedzieć, że mamy już właściwy model wychowawczy w tej dziedzinie, który wskazywałby, jak „być” razem, jak nawiązywać zdrowe kontakty: braterskie, ojcowskie i synowskie? Wydaje mi się, że jesteśmy dopiero na etapie wypracowywania wzorców[15].


Teraz garść spostrzeżeń „z drugiej strony”.

Zasadniczo kapłan jest dla kobiety atrakcyjny. I proszę, zapamiętajcie to sobie. Zaraz wyjaśnię dlaczego.

Kobieta, dziewczyna – niezależnie od tego, jak odbieracie jej zachowanie (sic! – język przekazu kobiety i mężczyzny jest inny!) – bardzo często traktuje kapłana jako byt a-seksualny, a co za tym idzie – bezpieczny. Kapłan jest dla niej nierzadko ojcem zastępującym jej własnego tatę, z którym nie miała kontaktu (i to niezależnie od wieku księdza). Jest też traktowany jako ojciec, który wskazuje drogi wiary, który potrafi znaleźć wyjście i wskazać drogę w kobiecym przeżywaniu świata… Dla kobiety zamężnej jest też czasami tą lepszą stroną męża, której jej brakuje u własnego współmałżonka.

Kapłan dla kobiet, dziewcząt jest „bezpieczny”, bo chroni go celibat. Najczęściej – dziewczyna, kobieta, „wchodząc” w relację z kapłanem, rzadko myśli o tym, że jest on normalnym człowiekiem, mężczyzną i posiada pragnienia, potrzeby związane z obecnością, bliskością drugiego człowieka. Kapłanowi można powiedzieć wszystko, można zaufać, można się wypłakać, przytulić. Można się w nim zakochać czy go pokochać – bo to niczym nie grozi! Nie przepadam za psychologią głębi, ale tu mogłabym powiedzieć za Jungiem, że kapłan jest bardzo często dla kobiet/dziewcząt archetypem przewodnika, ojca, mężczyzny bliskiego, ale… eunucha. Zetknięcie się z seksualnością księdza, z jego pragnieniami na płaszczyźnie fizycznej czy genitalnej, czy też z jego uczuciami wobec danej kobiety, nierzadko stanowi dla niej zaskoczenie i szok, choć niedługo potem może fascynować – nawet bardziej niż zainteresowanie rówieśnika, świeckiego mężczyzny. Ksiądz, który ją wybrał – to egzotyka, która pociąga, ale nadal jeszcze nie jest to relacja personalna i zainteresowanie tą konkretną osobą, lecz raczej zainteresowanie archetypem, który uosabia.

I to jest pierwsze, na co chciałam zwrócić uwagę: kapłan w spotkaniu z młodszymi czy starszymi kobietami nie przestaje być mężczyzną i zainteresowanie, troskę, a nawet „zakochania się” kobiet odczuwa naturalnie jako mężczyzna, a nie „archetyp” kapłana. Jeśli kobieta podoba mu się – zaczyna się również sam angażować. Jeśli natomiast nie jest nią sam zainteresowany – dystansuje się. W tym przypadku naprawdę ważna jest wasza świadomość, że na początku relacji, spotkania z kobietą czy dziewczyną jej zaangażowanie ewidentnie jest skierowane do tego obrazu kapłana, który on reprezentuje, a nie ku niemu – jako osobie, mężczyźnie o konkretnym imieniu i nazwisku. Nie unikniecie tego, nie ma więc innego wyjścia, jak mądrze przygotować siebie na takie traktowanie przez płeć piękną. I to nie będzie dla was proste ani łatwe, gdyż trudno zdystansować się od pozytywnych „wzmocnień” i zaakceptować, że to nie jest adresowane do mnie, ale do tego, co reprezentuję. A może jednak? Czasem wygodniej i milej jest nie brać tego pod uwagę. Ale wtedy jest to oszukiwanie samego siebie. Warto więc sobie postawić pytania – jakie emocje wywołuje we mnie kobieta okazująca mi sympatię? Jakie pragnienia? Jakie lęki? Jakie zaspokaja oczekiwania? Trzeba się również pytać samego siebie: jak się w takich sytuacjach zachowuję – angażuję się, uciekam, kpię z kolegami z tego? A może daje mi radość fakt, że jest ktoś, kto razem ze mną będzie pracował w dziele apostolskim, a także świadomość, że robi to dla mnie, itp.

Drugim powodem, dla którego kapłan jest atrakcyjny dla kobiety, jest ten, że nierzadko jest lepiej wykształcony czy sytuowany niż jej koledzy lub mąż (który za znacznie mniejszą pensję musi utrzymać rodzinę a nie tylko siebie). Skutkiem tego jest i to, że jest lepiej ubrany, ma więcej czasu, jest delikatniejszy, a także posiada więcej w sferze materialnej i może sobie pozwolić na prezenty… Wystarczy, że w odpowiedni sposób dziewczyna was „zainspiruje”, pokokietuje i staracie się zaimponować jej tym, że macie gest, pieniądze, władzę. Przypatrzcie się w tym wymiarze sobie: w jaki sposób chcecie imponować kobiecie, dziewczynie, która was interesuje – co w takiej sytuacji robicie? Jak się zachowujecie?

Wymieniłam wcześniej jakby trzy modele kontaktu kapłana z kobietą: syn, brat i ojciec. Trochę to rozwinę, próbując wam kilka rzeczy podpowiedzieć. Mam nadzieję, że uda mi się bardziej pokazać sposób kobiecego przeżywania, a tym samym raczej uwrażliwić was na niektóre sprawy, aniżeli moralizować.

Relacje synowskie– widzimy przede wszystkim w stosunku księdza do własnej matki. Jednakże podobne relacje pojawiają się też w takich sytuacjach, gdy np. babcie w parafii, a także starsze siostry zakonne lub panie posługujące w parafii, które szczególnie w młodych kapłanach odnajdują „synów”, chcą „usłużyć” księdzu. Niewiasty te próbują ogarnąć was swoją troską, opieką, miłością i dzieje się to mniej lub bardziej umiejętnie, czasami może i zaborczo, z pragnieniem ingerowania w wasze życie. To, jak będziecie się wobec nich zachowywać, wynika z tego, jak zachowujecie się wobec własnej mamy, na ile dojrzały jest wasz kontakt. W okresie dorosłym to również dzieci „wychowują” rodziców, wskazując na własną autonomię, samodzielność, nie odrzucając miłości rodzicielskiej, lecz wspólnie ją kształtując. W rezultacie relacja rodzic – syn staje się bardziej partnerska – rodzice (szczególnie matka) będą potrzebowali waszego zainteresowania, troski, ale również pragną wam dawać coś z siebie. Zastanówcie się i rozważcie, w jaki sposób, pozostając w relacji synowskiej, możecie dojrzale przyjmować troskę, nie tracąc własnej autonomii? Jak kształtować tę relację, aby wasza postawa nie była odrzuceniem – z jednej strony lub wykorzystaniem – z drugiej. Ten model jest również do zastosowania wobec innych kobiet. Czasami żal mi starszych pań czy gospodyń na parafii, które – mam wrażenie – są wykorzystywane przez kapłanów, którzy mają poczucie, że „im się należy”… (w rodzinach też można spotkać taki obraz).

Relacje ojcowskiemają miejsce wtedy, gdy jesteście dla kogoś (np. kobiety) kierownikiem duchowym, spowiednikiem, katechetą, przewodnikiem w wierze Czymś oczywistym jest, że kobieta, dziewczyna, która mówi wam o swoich problemach nierzadko głębokich, intymnych i bolesnych, stając przed wami w prawdzie w jakiś sposób „naga” psychicznie, zwiąże się z wami emocjonalnie i uczuciowo nawet bardzo głęboko. Nie jest możliwe, aby było inaczej. Jeśli mogę wam coś podpowiedzieć w tej kwestii: nie zmieniajcie tej relacji – relacji ojcowskiej – na inną. Pomożecie jej jedynie wtedy, gdy zachowacie odpowiedni dystans i stałość w tym dystansie (w ogóle dotyczy to roli pomocy!), co nie znaczy, że nie ma być w tej relacji ciepła, zrozumienia czy zaangażowania się w to, aby jej pomóc. Tutaj ewidentnie wzorem jest postawa ojca, który wysłucha, jest blisko, stwarza „klimat” wzrostu; który pomoże jej iść do przodu, powstawać, wyplątywać się ze świata emocji, z którymi nieraz sobie nie radzi. To jest uczenie się ojcostwa nie tylko w stosunku do kobiet, ojcostwa, które realizuje się
wobec dorosłych, a nie tylko małych dzieci. Pomyślcie, czego wy dziś oczekujecie od waszego ojca – jeśli z nim mieliście bliski i dobry kontakt – albo czego oczekujecie od proboszcza, biskupa…(ale odpowiedzcie sobie na to uczciwie!). Trzeba też czasem mieć pokorę, aby zaproponować kobiecie, która ma problemy uczuciowe albo seksualne, aby porozmawiała z jakąś dojrzałą, mądrą życiowo kobietą, która zrozumie ją w kobiecym przeżywaniu. Nie wszystko jest możliwe do dokonania na płaszczyźnie nawrócenia duchowego albo sakramentu pojednania.

Kolejny raz zwracam uwagę na to, że warto przyglądać się swoim uczuciom budzącym się w spotkaniu z osobami, które prowadzicie. Psychoterapeuci czy inni, których zawodem jest pomaganie, mają obowiązek superwizji – czyli od czasu do czasu poddania „pod światło” – można tak powiedzieć – tego, jak pomagają i jak konkretne spotkania w nich „rezonują”, jakie budzą uczucia, zachowania. Służy to m.in. temu, aby coraz bardziej poznawać siebie, a przez to lepiej pomagać innym, coraz bardziej świadomie. Czy nie warto, abyście od czasu do czasu spotkali się ze starszym, doświadczonym kapłanem, aby spełnił podobną rolę?

Relacje braterskiez kobietami rodzą się najczęściej podczas współpracy, choć mogą wynikać również ze spotkań towarzyskich itp. Chyba są najtrudniejsze, bo tworząca się pomiędzy kapłanem a kobietą więź, która nie jest określona zasadami jak np. w relacji „ojcowskiej” (o ile je będziecie stosować), daje z jednej strony coraz głębsze poznanie siebie nawzajem, ale z drugiej strony rodzi pragnienie kontaktu, spotkania. Na pewno wychowywanie się w rodzinie wraz z siostrami, normalne kontakty koleżeńskie w latach szkolnych z dziewczętami, a także młodzieńcze sympatie czy zakochania ułatwiają później, już w czasie posługi kapłańskiej, zachowanie normalności i naturalności w stosunku do spotykanych dziewcząt i kobiet. Kobiety nie są wówczas dla księdza tajemnicą, która z jednej strony go przeraża, ale z drugiej pociąga. Są dla niego normalnymi osobami, współpracowniczkami, koleżankami, siostrami… Pomijając pierwszy przypadek, gdy kobieta dla księdza jest nieznanym bytem, którego się lęka[16] i który go fascynuje, generalnie nie można demonizować wszystkich relacji kapłana z niewiastami. Nie każda dziewczyna, nawet ta, z którą ksiądz często współpracuje, budzi zachwyt, przyspiesza bicie serca albo pobudza erotycznie. Jeśli by tak się działo – świadczyłoby to o poważniejszym problemie. Normalne jest, że pewne grono dziewcząt lub kobiet będziecie traktowali po koleżeńsku i te relacje łatwiej rozwijać w kierunku relacji braterskich, które niosą ze sobą więcej szacunku i więcej ciepła niż proste relacje koleżeńskie. Dziewczyna, kobieta (a myślę, że również mężczyzna) nie szuka w księdzu kolegi, kumpla – ma ich wystarczająco sporo wśród swoich rówieśników. Jeśli nie oczekuje ojca, szuka brata, który jest „specjalistą” w sprawach wiary i któremu zaufa. I zdaję sobie sprawę, że łatwiej być kumplem czy kolegą niż bratem, gdyż pierwszy rodzaj relacji jest niezobowiązujący, drugi natomiast niesie za sobą wymagania. Spójrzcie sami – jak traktujecie/traktowaliście koleżanki, a jak siostry w domu. Siostrze nie będziecie imponować, nie będziecie się przed nią popisywać
i nie będziecie jej „podrywać” albo zachowywać się – czasami – dwuznacznie. Wobec koleżanek, które się na to zgadzają, można sobie na to pozwolić, to taka wzajemna gra, w której jedna i druga strona chce być zauważona. To, o czym teraz mówię, można określić mianem społecznej dojrzałości i dotyczy przede wszystkim wychowywania siebie do właściwego „stylu bycia” i nie chodzi jedynie o zewnętrzną postawę, ale o formację wnętrza – o to, jak traktujecie człowieka (kobietę), z którym się spotykacie.

Trud zaczyna się jednak w momencie, gdy pojawi się niewiasta, która fascynuje, pociąga, którą zaczynacie się zachwycać, w której się zakochujecie, która angażuje wasze emocje, uczucia, świat myśli, pragnień… która budzi zmysły. Jeżeli jeszcze odczytujecie, że i ona jest wami zainteresowana – co wtedy? Nie jestem w stanie podać wam gotowych recept czy odpowiedzi. Chcę zwrócić uwagę na kilka spraw, o których w takich sytuacjach warto pamiętać:

Jeśli jest w was pragnienie budowania dalej tej relacji – co wtedy? Czy jest realna relacja przyjaźni między kapłanem a kobietą? Jakie są granice? Przyznam, że nie mam jasnych odpowiedzi. I im jestem starsza, tym mniej pewnie na to pytanie odpowiadam. Ja zawsze miałam przyjaciół i kolegów wśród chłopaków: na podwórku, w szkole, na studiach w pierwszych, jak i w kolejnych latach życia konsekrowanego – tak świeckich, jak i kapłanów. Mam ich do dziś. Nie rozumiałam nigdy ostrożności czy zakazów w tym temacie. Teraz, odnosząc się zarówno do własnego doświadczenia, jak i do doświadczenia kobiet i kapłanów, z którymi mam kontakt – jestem ostrożniejsza. Budowanie bliskiej relacji między kobietą konsekrowaną a mężczyzną – kapłanem czy świeckim konsekrowanym – jest bardzo kosztowne. Nie istnieje przyjaźń czy bliska relacja pomiędzy kobietą i mężczyzną a-seksualna. Jeśli jest to relacja bliska, głęboka – dotyka całego człowieka, angażując go uczuciowo, rodzi pragnienia bliskości fizycznej, dotyka świata wartości, zakłóca relację z Bogiem. Rodzi zatem niepokój, bezradność wobec samego siebie, czasem zagubienie, jest więc źródłem frustracji. Jest źródłem frustracji także dlatego, że po czasie pierwszego zachwytu – tak jak w małżeństwie – zauważa się wady, słabości drugiej osoby, których, jak się wydawało wcześniej, przecież nie powinna ona mieć. Frustracją jest też konfrontacja z własnymi oczekiwaniami i pragnieniami bliskości, potrzebą bycia zrozumianym, przyjętym… której ani do końca nie umiecie i nie możecie wyrazić, chcąc być wierni waszemu powołaniu i miłości Boga, ani też nie zostanie ona zaspokojona w takim stopniu, w jakim byście tego pragnęli. Trudem też jest komunikacja werbalna i pozawerbalna, gdy język przekazu kobiety i mężczyzny jest inny, bo wynika z innego sposobu przeżywania i odbioru świata. W małżeństwie „mowa ciała” pomaga, w tym przypadku musi być „wyciszona”, trzeba więc szukać innych sposobów wyrazu. Bliskie emocjonalne więzi z drugą osobą konfrontują was przede wszystkim z samym sobą, mówią o słabości, bezradności, lękach, głodzie… i docelowo uczą pokory i dziecięcego poddania się Bogu, a to nie jest proste – szczególnie dla mężczyzny. Przyjaźń jest też piękna, gdyż uczy miłości angażującej całego człowieka, miłości, która nie jest jedynie przyjemnością lub konstruktem myślowym, lecz jest ofiarą składaną z bólem, ale i radością, „rozszerza” niejako serce na innych, boleśnie uczy inności… I ma sens, gdy jest wzajemną troską o świętość tego drugiego, jest więc akceptacją, zrozumieniem, dawaniem poczucia bezpieczeństwa, ale jest wymagająca…

Jak więc poznać własne granice? Tutaj też nie mam gotowej recepty. Proponuję jednak zwrócić uwagę, czy też odpowiedzieć sobie na następujące pytania:


– czy o tej relacji, jakości tego kontaktu, waszym przeżywaniu spotkania z tą kobietą jesteście w stanie powiedzieć kierownikowi duchowemu lub bliskiemu kapłanowi?

– czy relacja ta otwiera was bardziej na kontakt we współbraćmi, czy innymi, którym posługujecie, czy zamyka was?

– i w końcu: czy wasze zaangażowanie, miłość do tej konkretnej kobiety/dziewczyny pogłębia waszą miłość do Boga, czy odciąga od Niego?

Na pytanie – czym może być i jaki kształt powinna mieć przyjaźń pomiędzy kapłanem a kobietą – musi sobie odpowiedzieć każdy z was, ale uczciwie.


Płodność kapłańska – ojcostwo

Ten paragraf potraktuję jako zakończenie czy podsumowanie tego, co do was tutaj już powiedziałam. Poszliście do seminarium za głosem powołania, wybraliście miłość, która was wzywała i która pociąga was dalej, prowadząc przez wydarzenia radosne i trudne oraz bolesne. Jako kapłani jesteście posłani do ludzi, aby im służyć. Formą życia przypisaną do kapłaństwa w Kościele rzymskokatolickim jest celibat. I jego pięknem jest coraz głębsze otwieranie swego serca na Bożą miłość, pięknem celibatu jest jego płodność – czyli w waszym przypadku ojcostwo – wezwanie i dar, którego będziecie się uczyć do końca życia. Czy więc celibat będzie jedynie formą zachowywaną bezdusznie, a w związku z tym podważaną, czy też będzie drogą pełną miłości, miłości Boga i ludzi, płodną – zależy jedynie od każdego z was.



[1]
Korzystałam z soborowego Dekretu o posłudze i życiu
kapłanów
, Encykliki Papieża Pawła VI Celibatus sacerdotalis oraz adhortacji Papieża Jana Pawła II Pastorem dabo Vobis..

[2]
Natomiast w punktach 42-44 PDV mowa jest o właściwym przygotowaniu się do celibatu.

[3]
R. Cantalamessa, Czystego serca, Warszawa 1994, s. 32.

[4]
Por. A. Cencini: Verginità e celibato oggi. Per una sessualità pasquale. Bologna 2005, s. 22.

[5]
W swojej praktyce psychoterapeu­tycznej spotkałam kapłanów, którzy zaraz po święceniach mieli pierwsze doświadczenia kontaktów seksualnych z kobietą bądź mężczyzną – w zależności od preferencji.

[6]
Analogiczne studium można by przeprowadzić na temat kobiet.

[7]
Por. R. Cantalamessa, dz.cyt. 88.

[8]
Por. J. Bastaire: Eros redento. Torino 2005, s. 15nn.

[9]
J. H. Griffin, Za głosem ekstazy. Pustelnicze lata Thomasa Merona, Kraków 2006.

[10]
Mnie to się zdarza słyszeć za granicą, zwłaszcza na plaży, gdy np. grupa polskich księży niekoniecznie ma świadomość, że ktoś w pobliżu zna język polski.

[11]
A. Cencini, Con amore. Libertà e maturità affettiva nel celibato consacrato, Bologna 1995, s. 85.

[12]
Za: M. Rondet, Celibat ewangeliczny we współczesnym świecie, Kraków 1995, s. 103-104.

[13]
Użyję tutaj ostrego porównania – małżonek, który wymusza współżycie seksualne na żonie bez jej akceptacji dokonuje na niej gwałtu.

[14]
M. Rondet, dz. cyt. 32.

[15] Moim zdaniem jest to ważkie zadanie tzw. ludzi Kościoła, aby we współczesnym świecie nie tylko nauczać, ale także pokazywać życiem, że są możliwe„czyste” relacje pomiędzy mężczyznami i kobietami. Ale aby to nastąpiło, należy je zacząć „praktykować”.
[16] Jeśli ksiądz przeżywający takie trudności chodził do szkoły koedukacyjnej, powinien poważniej zastanowić się, gdzie leży przyczyna problemu podstawowych relacji z płcią przeciwną, bo teoretycznie miał czas na nauczenie się tego, że poza chłopakami istnieje jeszcze świat dziewcząt, zatem problem jest głębszy i nie można go zostawić do czasu, aż się sam rozwiąże, bo tak się nie stanie.